Komentuje
Gdyby panowie dziennikarze wpadli wieczorem do „Fukiera”, zobaczyli jaki tam jest ruch, spojrzeli na ceny w menu, to by wiedzieli, że kwota, która ma „zrujnować” moje przedsięwzięcie kulinarne równa się sumie kilkudniowego utargu restauracji. Teza jest taka, że nie powinnam szerzyć oświaty kulinarnej w całym kraju, tylko siedzieć na czterech literach i osobiście doglądać interesu. Ale to też teza nieprawdziwa, bo tych kilka lokali, które do mnie należy kręci się znakomicie, a inne też dają sobie radę. Lepiej, gorzej – składa się na to wiele czynników – nie zawsze zależnych ode mnie. A że niektóre restauracje mają straty…cóż…inwestują. Wyrwane liczby czasami nic nie znaczą, trzeba zobaczyć całość.
Dziennikarze Wprost ubolewają nad moim losem. Zaniedbuję ponoć interesy pracując dla telewizji TVN. Redaktorzy znają się na biznesie? To śmiało, zróbcie tak, żeby gazeta szła jak woda, bez lipnych okładek z moim wizerunkiem i tekstów o wymyślonych kłopotach. A ja jednak piszę te słowa, bo uczuciowa taka jestem. I nie mogę moich „doradców” zostawić bez słowa rady i pocieszenia. Mam się dobrze, ciężka, dodatkowa praca dla TVN dostarcza mi ogromnej satysfakcji. Ale goście moich restauracji wiedzą, że są co najmniej tak samo ważni jak widzowie i bohaterowie moich programów i odwzajemniają moje uczucia.