Kazimierz po latach

Drukuj
zdj. Katarzyna Sikora Kowolik
Niby nic się nie zmieniło, odkąd byłam w Kazimierzu kilka lat temu. W Zielonej Tawernie i U Fryzjera gości pełno, a jednak czegoś mi brakowało.

Zawsze pociągał mnie Kazimierz Dolny, urokliwie położony nad Wisłą, z widokiem na zamek w Janowcu i wiślaną skarpę pod nim, na której od jakiegoś czasu trwają prace nad przywróceniem do życia winnicy porastającej to zbocze w czasach Jana Kochanowskiego. Położenia Kazimierz nie zmienił ale zmieniło się tu dużo, może nawet za dużo. Po kilkunastu latach, z okazji przyjazdu przyjaciółki od lat mieszkającej zagranicą, odwiedzam znów to miejsce.

Szlak rowerowy do Mięćmierza

Ruszamy znajomym nadwiślańskim bulwarem w stronę Mięćmierza. Po Wiśle płynie statek - nie wiedzieć czemu – Wikingów. O ile pamiętam, to akurat w Kazimierzu Wikingowie nie zapisali znaczących kart historii ale to oczywiście szczegół, wobec uciechy jakiej szkolnej dziatwie sprawia widok prawdziwego statku Wikingów. Wspinamy się stromą ścieżką pod górę i widok – jak zawsze – poraża swoim pięknem. Słońce chyli się ku zachodowi i po wiślanej wodzie tańczą złote błyski. Natychmiast przypominają mi się Hatifnatowie z „Muminków”. Jest ich tak wielu w ich wiecznej wędrówce do horyzontu! Wisłę widać daleko. W dole leży  Mięćmierz. Schodzimy, ostrożnie prowadząc rowery. Ze zdumieniem stwierdzam, że Mięćmierz umarł. Pamiętam go jako wieś tętniącą życiem, pełną dzieci, ptactwa i odgłosów prac gospodarskich. A tu cisza jak makiem zasiał. Zza zarośniętych płotów nie dochodzą żadne dźwięki. Na podjazdy samochody z różnymi, ale raczej nie miejscowymi, rejestracjami. Tablice informują o zabytkowych chatach i pokazują szlaki turystyczne. Bardzo jest pięknie, cicho i dostojnie. Skansen. I to z tych mniej żywych, niestety. Na brzegu dwie samotne łodzie przywodzą na myśl ducha tej flisackiej wsi sprzed wieków. Lecz jest to wspomnienie blade i delikatne, raczej bajka niż prawdziwa historia. Kolejne trzy spotkane na środku wsi osoby, spytane o drogę, rozkładają bezradnie ręce – nie są stąd.

Szlak zabytkowy

Wracamy do Kazimierza. Na Rynku stoi elektryczny pojazd – rodzaj wagonika, z przemiłą przewodniczką za kierownicą. Pojazd obwozi turystów po najciekawszych miejscach w okolicy. Jedziemy. Wycieczka jest bardzo udana i zaczynam wierzyć, ze jednak nie wszystko zmieniło się tu na gorsze. Pojazd to udana nowość. Wstrząsające wrażenie robi cmentarz żydowski ze Ścianą Płaczu ułożoną ze starych macew. Przejeżdżamy koło spichrzów stojących dziś z dala od nurtu rzeki, po tym jak nieoczekiwanie zmieniała ona koryto. To była dla bogatych mieszczan, bogacących się na handlu zbożem, bardzo przykra niespodzianka. I pomyśleć tylko! Człowiek jednak niczego nie może być w życiu pewnym! My dziś narzekamy na niepewność naszego losu a co powiedzieć o tych, których rzeka wystrychnęła na dudka? A potem jeszcze przyszli Szwedzi. Ale i tak z czasów świetności Kazimierza zachowało się na tyle dużo, że jest na co popatrzeć. Na Rynku wycieczki, wróżące Cyganki i nieliczni miejscowi, próbujący zrobić zakupy lawirując w tłumie. Pomnik psa z nosem błyszczącym od głaskania  spogląda z niejaką rezygnacją  na kolejną, zbliżającą się wycieczkę. Oj, będzie głaskane… O psie mówi tutejsza legenda miejska, która – mimo, że nie tak znów wiekowa – ma już kilka wersji. Każda z nich podkreśla jednak  fakt bezsporny : potarcie nosa psa przynosi szczęście. Mijamy psa i wchodzimy na górę. W zamku trwają prace budowalne, więc udaje nam się tylko zajrzeć na dziedziniec. Obok wieża z XIII wieku, z której rozciąga się piękna panorama. Idziemy dalej, na Górę Trzech Krzyży. A tu kolejna niespodzianka. Napis głosi, że Góra jest czynna od 7 do 22 i, że obowiązują bilety. Hmm… bilety na górę. Pomysł dziwaczny, choć pewnie ma służyć miejscu, podobnie jak opłaty za wstęp do parków narodowych. Na szczęście widok z góry się nie zmienił, a o to przecież tu chodzi.

Szlak kulinarny

Dzień w Kazimierzu zwykłam zaczynać u Sarzyńskiego, kawką i drożdżówką. I trzeba było się tego trzymać!  Kawa i bułeczki drożdżowe a także słynne cebulaki bez zarzutu. Smak nie zmienił się przez ostatnich kilkanaście lat! Ale mnie podkusiło, żeby zjeść prawdziwe śniadanie. Do wyboru kilka zestawów śniadaniowych. Ja biorę śniadanie  piekarskie a Kasia europejskie. Błąd! Dostaję kilka grzanek z tostowego pieczywa. Bez wyrazu. Do tego keczup i fatalny, wyraźnie nadjedzony zębem czasu rogalik. Pierwotnie chyba francuski. Śniadanie europejskie jest niewiele lepsze, chociaż na grzankach spoczywają sadzone jajka. Głębokie rozczarowanie. Zdegustowana, idę do okienka i kupuję sobie pyszną drożdżówkę z serem, którą z zadowoleniem spożywam do kawy. I tak trzeba było od początku. Lepsze jest wrogiem dobrego, jak mówi przysłowie.

A kiedy nadszedł czas obiadu zdecydowanie obrałam kurs na Zieloną Tawernę, pamiętam z dawnych lat. Onegdaj była w moim życiu kulinarnym wydarzeniem. A dziś? Na stole pojawia się pyszna szczawiowa i poprawny chłodnik. Potem znakomicie usmażone placki ziemniaczane, takie cieniutkie, chrupiące, niezbyt tłuste. Do nich dobra śmietana. Śledzik w śmietanie smaczne ma przybranie, sam w sobie jednak trochę jest twardawy. Szaszłyk z dwóch rodzajów mięs zdobywa moje serce niezwykłym, ostrym, nieco słodkim dipem orzechowym. Wszystko smaczne, nie ma się do czego przyczepić ale to nie ten zachwyt, co kiedyś. Być może to tylko czas przetoczył się bezlitośnie po moich kubeczkach smakowych? A może po prostu to, co kiedyś było odkryciem i poziomem, do którego inni mogli tylko starać się doskoczyć, dziś spowszedniało i już tak nie zachwyca? Z niejaką więc obawą ruszamy do drugiej kultowej kazimierskiej restauracji. U Fryzjera zamawiamy żydowski kawior i karpia po żydowsku. Wątróbka jest świeża i dobrze doprawiona ale nieco sucha. To danie ma oczywiście „wrodzoną” skłonność do bycia suchym ale odpowiednia ilość tłuszczu potrafi je z tej wady wyleczyć. Tym razem na tłuszczu oszczędzono. Może, żeby było bardzie „light”? Ale żydowski kawior z natury nie jest przecież „light”. W każdym razie jest smaczny i świeży. Natomiast karp to porażka. Nawet nie sam karp, co galareta. Jest dość twarda ale to norma w restauracjach, najgorsze, że ma taki smak jakby była zrobiona z wody z dodatkiem żelatyny. To znaczy nie ma żadnego smaku. To aż niewiarygodne, że można zrobić galaretkę tak pozbawioną jakiegokolwiek aromatu. Może to wyjątkowa sytuacja, może coś się dramatycznie nie udało? Trudno to wyjaśnić. Porzucamy więc U Fryzjera i ruszamy w dalszą drogę w stanie niezupełnej satysfakcji. Czy to znów figiel pamięci? Czy kiedyś lepiej tu karmili? Przed nami Korzeniowy Dół, który  - jak zawsze – mógłby bez charakteryzacji zagrać tolkienowską Mroczną Puszczę. A przy wyjściu w wąwozu nowość! Nazywa się „Przystanek Korzeniowa Klubojadalnia”. Czytam menu i zaczynam mocno żałować, że niestety, nie tym razem. Kusi zupa z pokrzyw i dania z kaszy jaglanej. Menu raczej rzadko spotykane w restauracjach. Szkoda, że jesteśmy już tak najedzone. Ale z drugiej strony cieszę się – mam po co wracać na kazimierski kulinarny szlak. Korzeniowa Klubojadalnia czeka na sprawdzenie.

Monika Węgrzyn