Nie piekłam jeża w ognisku
DrukujMW: Najbardziej spektakularną częścią festynów odtwórstwa historycznego, takich jak Bitwa pod Grunwaldem czy Bitwa Dwóch Wazów, które przez całe lato przyciągają tłumy turystów są niewątpliwie bitwy i pojedynki. A kobiety, jak zwykle, w kuchni…
JC: - O nie! Owszem byłam wielokrotnie odpowiedzialna za żywienie obozu ale nigdy nie przeszkodziło mi to w występowaniu w mojej ulubionej roli konnej łuczniczki.
- To chyba niemożliwe, żeby wyżywić taki obóz i mieć czas na coś jeszcze?
- Trochę było oszukiwania (śmiech), bo na przykład kurczaki na wieczorną ucztę piekły się jednak w pobliskim przedszkolu. Inaczej rzeczywiście cały dzień bym musiała kręcić rożnem. Ale podawane były już bardzo stylowo. Bochny chleba przekrojone wzdłuż, polane sosem a na tym kurczaki w częściach.
- Jak wygląda menu na takich imprezach? Rycerstwo musi przecież podjeść godnie…
- Jadamy trzy posiłki. Są dyżury w kuchni. Oczywiście stoły drewniane, ławy, zydle i stylowa zastawa, czyli drewniane łyżki, miski i noże. Na śniadanie była zazwyczaj jajecznica, chleb, ser biały oraz kefir i ogórki kiszone, które zawsze cieszyły się sporym wzięciem (ciekawe, prawda!). Menu proste ale usmażenie jajecznicy z 45 jaj na patelni nad paleniskiem to jednak jest sztuka! Były też kiełbaski pieczone na ruszcie. Do picia – zgodnie z tradycją – piwo i podpiwek. W średniowieczu nie pijano wody bo obawiano się, że nie jest czysta. Co zresztą nie było podejrzliwością nieuzasadnioną. Wszystkie produkty przechowywałam w ziemiance, która służyła mi za lodówkę. Śniadania obozowe wspominam bardzo miło ale oczywiście najważniejszym posiłkiem były uczty wieczorne.
- A obiady?
- No cóż… Tu właśnie wkraczało zazwyczaj pobliskie przedszkole lub szkoła. Inaczej nic by nie było z mojego łucznictwa!
- Pomińmy więc posiłek południowy i przejdźmy do uczty wieczornej. Trzymałaś się zasad i produktów dostępnych w średniowieczu?
- Tak. A pamiętajmy, że były to czasy przed Boną, czyli bez pomidorów (tych mi najbardziej zawsze brakowało), kalafiorów, ziemniaków… Kiedyś na imprezie w Czersku miałam przyjemność grać właśnie królową Bonę, która przywiozła do Polski te nieznane warzywa. Ale w Iłży dla obozu około trzystu osób, wieczerze były bez włoszczyzny.
- Co więc podawano na uczcie?
- Pęczak z grzybami i boczusiem, mak z miodem, kapustę i pieczyste.
- Czyli kurczaki?
- No tak. Raczej nie jedliśmy typowej dla średniowiecznej kuchni rycerskiej dziczyzny, tych wszystkich zajęcy, saren, kuropatw. Nie było też oczywiście przysmaku tamtych czasów – jeża oblepionego gliną i pieczonego w ognisku.
- Brrr… Przejdźmy może do dań wegetariańskich. Na wszelkich tego typu imprezach publiczność też chce skosztować kuchni sprzed wieków. Zazwyczaj wzięciem cieszą się podpłomyki. Robiłaś je kiedyś?
- Setkami! Kiedyś ze Smoczą Kompanią pojechaliśmy w objazd po Skandynawii. Byliśmy w Szwecji i Norwegii. Na wszystkich pokazach podpłomyki zwane tam fladenami sprzedawały się jak świeże bułeczki. Skandynawowie po prostu oszaleli na ich punkcie. Nie spodziewałyśmy się tego. Piekłyśmy je na kamieniach lub kawałku blachy położonym na palenisku. Ze sprzedaży fladenów pokryłyśmy wszystkie koszty podróży!
- Czy była jakaś specjalna receptura?
- Ależ skąd. Przecież podpłomyki to najstarszy chleb świata i najstarszy przepis. Trzeba wymieszać mąkę z wodą i upiec placek. Oczywiście można pójść w wariacje, dodać jajko lub drożdże ale ten najprostszy przepis najlepiej sprawdza się w warunkach polowych.
- A Ty sprawdziłaś się nie tylko jako łuczniczka ale i kucharka. A w czasie podróży do Skandynawii także jako finansista wyprawy (fladeny!) . Jakieś plany na przyszłość?
- Odkąd urodziła się moja córka nie biorę już udziału w imprezach odtwórstwa historycznego ale bardzo miło je wspominam. Teraz planuję, że gdy Majka podrośnie, pojedziemy razem na rajd konny, gdzieś w step, do Mongolii.
- Powodzenia! Dziękuję za rozmowę.